Strefy bezprawia.
18 września 2015
Jak wiadomo tylko głupek gotów jest na wszystko. Skądinąd między innymi po tym się głupków poznaje.
Jarosław Kaczyński powiedział w Sejmie kilka słów o "no-go" strefach w Szwecji i w innych krajach. Głupki to podchwyciły i zaczęły pleść brednie o tym, że to tak samo jak w Krakowie, gdzie też są miejsca, gdzie można dostać po mordzie, albo w Warszawie na Grochowie. Byle coś powiedzieć, byle dowalić w Kaczora, bezmyślnie. Jak to głupki.
Nie ma w Polsce no-go stref. Jeszcze nie ma. Takie miejsca polegają na tym, że nie sięga tam władza suwerennego państwa. W ogóle. Jest to miejsce, w którym rządzi ktoś inny, nie lokalne władze, nie rząd. Chwała Bogu jeszcze do tego nie doszliśmy, i póki co niewiele wskazuje na to, by coś takiego powstawało.
Mieszkałem we Francji w takiej strefie prawie "no-go" przez jakiś czas. To było osiedle w Metzu, nieco na uboczu. To nie była jeszcze w pełni strefa no-go, bo funkcjonowały tam jeszcze niektóre instytucje - sklep sieci supermarketów, przedszkole, dojeżdżał autobus jednej linii. Pogotowie przyjeżdżało, ale policja już nie - skądinąd nikt jej nie wzywał, bo to nie miało sensu.
Mieszkanie miałem ładne. Duże - jakieś 80 metrów, jasne. Na pierwszym piętrze w kilkupiętrowym, wielkim bloku w formie litery "U". Okna z jednej strony miałem na ulicę osiedlową i na parking, na którym stawiałem samochód, z drugiej na wielki trawnik wewnątrz litery "U", na którym rosły drzewa i nie było w ogóle na nim nic. No, może nie do końca nic - coś jednak było.
Otóż kuchnie w mieszkaniach miały okna na uliczkę otaczającą blok. Czemu to jest ważne? Bo pokazuje jeden z elementów tamtejszej mentalności: trawnik był zasłany grubą warstwą plastikowych torebek od zakupów. Mieszkający tam ludzie rozpakowywali zakupy i wyrzucali torby (i inne śmieci) przez okno, przenosząc zapewne przedtem te śmieci z kuchni - gdzie zazwyczaj rozpakowuje się zakupy - do salonu, przez całe mieszkanie, by je wyrzucić przez okno. Śmieci były wszędzie, to niewiarygodne wręcz ile ich było. Sprzątanie czasami się tam odbywało, ale chyba to było na zasadzie podjęcia raz, czy dwa razy w roku decyzji przez władze miasta, że trzeba wreszcie tam posprzątać, albo chociaż spróbować.
Miałem przed oknem drzewo, na którym ptaki uwiły gniazdo z kawałków plastiku z torebek sklepowych...
Moja córka wyszła na podwórko raz. Miała 3 lata i bardzo chciała pobawić się z dziećmi. Została przez inne dzieci pobita i więcej nie próbowała wychodzić.
Z racji tego, że jestem niepełnosprawny, lokalne gangi zostawiły mnie w spokoju. Tak myślę, że to ze względu na moją niepełnosprawność, która wielokrotnie w różnych sytuacjach i w różnych kontekstach ratowała mi tyłek. Nie miałem problemu z zostawieniem samochodu pod domem, kiedyś wręcz w wyniku zbiegu okoliczności mój samochód stał przez kilka dni z otwartą szybą - nikt go nie dotknął. A przecież na własne oczy patrzyłem, jak kilku młodych ludzi okrada samochód wyłamując zamek - dzwoniłem na policję i składałem doniesienie, po czym radiowóz NIE PRZYJECHAŁ W OGÓLE. Wcale.
Widziałem przyprowadzony 31 grudnia na parking pod domem samochód, zapewne skradziony właśnie w tym celu, który został radośnie podpalony o północy. Palił się już solidnie, gdy przyjechała straż pożarna, która w zasadzie stała tylko, by doczekać aż się wypali do końca.
Kiedyś, gdy wracałem po kilkudniowej nieobecności do domu, w wejściu do klatki schodowej przechodziłem obok wiszącej owcy, której z poderżniętego gardła do wiadra ciekła krew. Chyba jeszcze żyła. Taka tradycja, zdaje się po Ramadanie.
Tam, gdzie mieszkałem to nie była prawdziwa no-go strefa, to była "prawie". Na tyle jednak, że całkiem naturalnym argumentem wyjaśniającym uliczną rozróbę było stwierdzenie "po co policja tam jechała? Przecież każdy wie, że samo pojawienie się policji jest prowokacją!".
Nie ma już tego osiedla - wyburzono wszystko, zrównano z ziemią i zasiano trawę. problem w tym, że ludzie, którzy tam mieszkali z całą pewnością są nadal sąsiadami. Bo choć władze próbują poprzez wyburzanie likwidować takie strefy, to jednak najpierw muszą gdzieś przenieść mieszkańców, a ci nie dopuszczają do tego, by ich rozdzielono z sąsiadami. Są w tym bardzo stanowczy - znajoma pracownica służb publicznych w Lyonie opowiadała mi, że w czasie takie próby rozbicia dzielnicy i rozparcelowania mieszkańców tak, by już razem nie mieszkali dostała tak wiele gróźb, że nawet nie próbowała realizować ogólnych zaleceń władz miasta i wszystkich rozmieściła w tym samym miejscu, przenosząc "no-go" strefę w inne miejsce po prostu.
Dziś we Francji na przedmieściach wielu miast rządzą gangi. To są bardziej rządy oparte na interesach przestępczych niż na ideach religijnych, ale może się to obecnie zmieniać, i chyba tak się faktycznie dzieje.
Do stref "no-go" nie sięga władza państwa. W żaden sposób. Ani poprzez policję, ani poprzez Urząd Skarbowy. Granice tych stref są jasno wyznaczone, wiadomo od której ulicy się zaczynają i gdzie się kończą. Wiadomo, kto tam rządzi, czyli też wiadomo z kim ewentualnie należy negocjować jak się ma jakąś potrzebę. Oczywistym jest, że policja tam nie jeździ, chyba, że w celu prowadzenia jakiegoś poważnego śledztwa - ale wówczas z pewnością w cywilu. Lokalni władcy nie życzą sobie, by poprzez pojawienie się mundurowych na ulicy władze państwowe rzucały im wyzwanie próbując podkreślać swoją suwerenność na tym terenie. Gdy jest pożar strażacy jadą tam pod ochroną autobusu lokalnego ZOMO, a to dlatego, że w tej chwili w takich strefach do strażaków strzela się z broni palnej. Znów można to wytłumaczyć kwestiami mundurów i suwerenności władzy. Wezwane pogotowie będzie zaczynało rozmowę od próby przekonania pacjenta, by udał się do szpitala o własnych siłach, po czym wysyłają nieoznakowany samochód.
Nie ma takich miejsc w Polsce. Nie ma takich tradycji, jak w Strasburgu, gdzie co roku na sylwestra podpalane są SETKAMI stojące na ulicy samochody. Nie ma miejsc, gdzie samo pokazanie się policji jest odbierane jako prowokacja.
Nie ma jeszcze.
Oczywiście są to miejsca zamieszkałe przez imigrantów arabskich i z czarnej Afryki. Niepracujących w ogromnej większości, utrzymujących się ze szczodrych zasiłków i z szarej strefy.
Nie ma to nic wspólnego z tym, co można u nas spotkać. To zupełnie nie to samo, co ryzyko dostania po mordzie na Warszawskim Mokotowie. Zupełnie.
I miejmy nadzieję, że jeszcze długo nie będziemy tego u nas mieli.
Następny tekst
Jeśli uważasz, że to co przeczytałeś było ciekawe albo wartościowe, kliknij na zieloną łapkę. Albo na tę drugą, jeśli nie. Takie kliknięcie zawsze jest przyjemne, bo oznacza, że to co piszę nie pozostawiło Cię obojętnym. Możesz również udostepnić ten tekst w serwisach społecznościowych, dzięki czemu inni też go zobaczą. możesz też zasubskrybować kanał RSS który będzie cię powiadamiał o nowych wpisach:
11